MŚ w Katowicach: Jeszcze Polska nie... odpadła!
  Dodano 9 lat temu   Skomentuj
fot. Michał Chwieduk - Biuro Prasowe PZHL
Wielu ludziom zdawało się wczoraj, że jedyną okazją do skoków ciśnienia będzie piłkarska Liga Mistrzów, ale prawdopodobnie nikt nie spodziewał się, że pod względem emocji polska reprezentacja kompletnie przyćmi Manchester City i Real Madryt. Jeżeli ktoś faktycznie zagrał wczoraj po godzinie 20:00 na poziomie mistrzów, to mowa tylko o naszej kadrze, która rozbiła Słowenię aż 4:1 podczas katowickich mistrzostw świata I dywizji w grupie A.
Przed turniejem mówiło się o bojowych nastrojach w drużynie, które... ze startem turnieju zniknęły. Kibice zamienili ciche nadzieje na awans do elity na drżenie przed spadkiem do II dywizji i grą z takimi rywalami jak Litwa, Chorwacja czy Estonia. 1:3 z Włochami dało się jeszcze wyjaśnić, ale przy porażce 1:4 z Koreą Południową pozostawało tylko przecieranie oczu ze zdumienia. Zwłaszcza, że rywal ledwie po przylocie do Polski, dostał od naszej kadry lanie 3:0. Tydzień przed startem imprezy.

Naturalnie Azjatów idzie wytłumaczyć procesem aklimatyzacji, ale podopieczni Jacka Płachty nie mieli już absolutnie nic na swoje wytłumaczenie. No chyba, że podparcie się tezą, że naturalizacja w polskim hokeju miałaby sens. Wszak naszych zawodników w barwach Korei rozjechali panowie Matthew Dalton i Michael Swift, co pewnie będzie zaczątkiem do kolejnej burzliwej dyskusji na ten temat po zakończeniu turnieju. W takiej sytuacji aż chce się tylko przypomnieć, że Wojtek Wolski (Mietałurg Magnitogorsk, w przeszłości NHL) mimo posiadania naszego paszportu nie mógł grać dla reprezentacji. Warunek? Minimum dwa lata występów w krajowej lidze hokejowej.

Żeby jednak nie skupiać się tylko na kwestiach zawodników z nowymi paszportami – Polacy sami pomogli rywalom odnieść gładkie zwycięstwo. Błędy Łopuskiego i Borzęckiego szybko ugasiły entuzjazm. Gdyby nie wczorajsze przebudzenie ze Słowenią, sytuacja byłaby patowa. Znika argument o kiepskim przygotowaniu fizycznym (bo jak w takim razie jeden dzień przerwy w meczach tak odmienił styl gry?), a tylko nasila się wrażenie, że stabilność w głównej mierze zależy od liderów zespołu (Kolusz, Łopuski, Dziubiński i przede wszystkim Chmielewski). Bo wcześniej – w pierwszych dwóch meczach – pierwszy atak oddał tylko 6 strzałów, a drugi 22. 

Jeszcze przed turniejem, kiedy naszym hokeistom nie towarzyszyła presja, kadra wyglądała na świeżą. Wczorajszy występ - przede wszystkim Tomasza Malasińskiego – daje oddech. Napastnik rozgrywający setny mecz w kadrze uczcił go imponującym hat-trickiem, choć wcześniej Polacy w dwóch meczach strzelili dwie bramki. Czyli tyle, ile do tego momentu stracili Słoweńcy, sprawiający wrażenie najsolidniejszego zespołu imprezy.

Pierwsza tercja nie wskazywała na to, że będzie łatwo, ale wynik 1:1 też tym razem nie przysparzał wielkiego bólu głowy. Zwłaszcza, że rywale nie grali tak szybko, dobrze kombinacyjnie i pressingiem jak w spotkaniach z Japonią (7:1) i Włochami (3:1). W drugiej tercji Polacy zapanowali przede wszystkim nad agresją. Na ławkę kar nie wędrował Bagiński, którego obecność w kadrze wcześniej wywoływała wiele znaków zapytania, ze względu na dopiero 43. pozycję na liście strzelców w lidze i 36 lat. Napastnik zaliczył w dodatku ze Słoweńcami faul podobny do tego, za który przed trzema laty dostał trzy mecze zawieszenia od PZHL (za faul na Justinie Chwedoruku, po którym ten zakończył karierę). Na szczęście negatywny wybryk kolegi po fachu szybko przyćmił Malasiński.

Po meczu z Włochami prezes PZHL Dawid Chwałka twierdził, że "pokażemy na co nas stać". Sformułowanie było lekkim falstartem, jeżeli spojrzeć na późniejszą bolesną porażką z Koreą, ale przebudzenie wreszcie nastąpiło i czołówka grupy zdaje się znowu nie odjeżdżać nam tak szybko. Zgodnie z tezą bramkarza Przemysława Odrobnego – "nie ma się co poddawać".

To motto, które powinno naszym rodakom towarzyszyć już do końca rozgrywek. Jeżeli jest coraz lepiej, można z ostrożnym optymizmem zapatrywać się na mecz z Austrią. Ewentualny triumf na pewno byłby niespodzianką, ale nie jest to mission impossible. Zwłaszcza, gdy spojrzymy na fakt, że Austria - mimo liderowania w grupie - nie porywa swoją grą. Bardzo szczęśliwie pokonała na "dzień dobry" Koreę Południową po karnych (3:2), a potem rozprawiła się z bezradną Japonią 3:1. Zdaniem bukmacherów, w tym oficjalnego partnera imprezy, którym jest firma Fortuna - na papierze jesteśmy słabsi. Kurs na nasz triumf wynosi 3.25, a na rywali 1.72.

Turniej pokazuje jednak, że może z nim się zdarzyć wszystko. Zwłaszcza jak ponownie przyjrzymy się Koreańczykom, którzy nagle wyrośli na najlepszą azjatycką reprezentację. Jeszcze 25 lat temu w pierwszej w historii rywalizacji z Japonią dostali przerażające 0:25. Na obecnym turnieju rozbili ją 3:0, a wcześniej pokonali gospodarzy czyli Polskę. Podopieczni Jima Peaka w oczach ekspertów mają realne szanse na uplasowanie się na drugiej pozycji. Testem na męstwo i umiejętności będzie rywalizacja ze Słowenią, która wypadła przed rokiem z elity i wciąż może wskoczyć na drugie miejsce, które zajmują gospodarze Igrzysk Olimpijskich w PyeongChang w 2018 roku. Turniej szaleństw nie zwalnia tempa, więc wszystko jeszcze raz może się wywrócić do góry nogami. No, prawie, bo Japonia wygląda tak blado, jakby już była gotowa grać w niższej dywizji...

© 2024 PlanetOfHockey.com

O nas  |  Redakcja  |  Kontakt
Powered by